Pierwszy raz byłam w Wietnamie 3 lata temu. Spędziłam tam wtedy około 20 dni. Moje wspomnienia z Wietnamu łączą się przede wszystkim z zimną pogodą, bólem brzucha i ogólnym uczuciem, że zaraz zwymiotuję…. Aha, no i jeszcze z tą jedną sytuacją, kiedy podczas trekkingu w górach Sapa złapało mnie rozwolnienie i musiałam załatwić swoją potrzebę na środku pola, za dużą skałą (na szczęście mgła była tak gęsta, że nikt mnie nie widział…chyba). Tak czy siak, aż tak bardzo mi się tam nie podobało.
Dlaczego więc wybrałam Wietnam? Sama nie wiem…Może dlatego, że mimo wszystko chciałam dać mu szansę, a może dlatego, że dużo słyszałam o tym, że internet jest tutaj dosyć dobry, a od dobrego wi-fi zależą moje zarobki, dalsze podróże i moja kariera blogersko-nauczycielska.
Wietnam był moim pomysłem. Chris tylko stwierdził, że jemu jest w zasadzie wszystko jedno i pojedzie ze mną chociażby na koniec świata (słodziak).
I znowu w drodze
Nasza przygoda z Wietnamem zaczęła się późno wieczorem w Ho Chi Minh City. Lot do Danang mieliśmy o 5 nad ranem, więc stwierdziliśmy, że w stolicy zatrzymamy się na parę godzin w hotelu, niedaleko lotniska.
Tutaj zaczęły się pierwsze problemy z językiem. Lekko przestraszony naszą obecnością młody recepcjonista mówił co nieco po angielsku, ale za nic nie mogliśmy go zrozumieć. Przyzwyczajeni do tajskiej wymowy próbowaliśmy mu wytłumaczyć, przeciągając nieco ostatnie sylaby jak to robią Tajowie, że chcemy żeby zamówił nam taksówkę na 3 rano. W Tajlandii to zawsze działało kiedy chcieliśmy się dogadać. Tutaj widocznie było inaczej. W końcu, po 15 minutach konwersacji, recepcjonista zrozumiał o co nam chodziło.
Podobny problem mieliśmy z zamówieniem jedzenia w przyulicznym straganie.
‘Do you have soup?’ (macie zupę) zapytałam młodego sprzedawcę.
‘Tak. Ryż i wołowinę’ odpowiedział, pokazując nam menu, które było w całości po wietnamsku.
‘Ale to jest zupa?’ – chciałam się upewnić.
‘Tak…Nie…Tak’
‘Zupa?…Pho?’ zapytałam jeszcze raz, odwołując się do znanej wietnamskiej potrawy.
‘Nie…ryż, wołowina..dobre. Zupa tak, ale nie…wołowina dobra…’
Po paru minutach takiej wymiany w końcu wstaliśmy, grzecznie dziękując.
Zawsze myślała, że w Tajlandii trudno się dogadać. Tutaj zaczynam się przekonywać, że są kraje w których poziom angielskiego jest nawet niższy niż to, czego doświadczyłam np. w Chiang Mai.
Zupę w końcu znaleźliśmy na końcu głównej ulicy. Pho było jedynym słowem, które rozróżnialiśmy wśród wietnamskich znaków, reklamujących potrawy w innych barach.
Był to nasz pierwszy posiłek w Wietnamie. Bar w którym jedliśmy był typowym miejscem, gdzie można dostać tanie jedzenie – z plastikowymi krzesłami, brudnymi ścianami, odpadkami jedzenia walającymi się wszędzie na podłodze i siorbiącymi głośno klientami owego przybytku.
Zupa była jak najbardziej smakowita, ale okazała się nie być taka tania. Oczywiście nie mieliśmy ze sobą dongów, wietnamskiej waluty, więc przyszło nam zapłacić za kolację $6. Zostaliśmy oskubani aż miło, ale tak to jest jak nie jest się przygotowanym do podróży.
Do Hoi An dotarliśmy na drugi dzień rano. Pogoda była cudowna, świeciło słońce, nasz pokój w hostelu był duży i przestronny, a właściciele pomocni. Chociaż cały czas miałam wrażenie, że chcą nas na coś naciągnąć. Za wypożyczenie skutera chcieli $7 za jeden dzień i próbowali nam wcisnąć kursy gotowania i różne wycieczki, które planowaliśmy odbyć sami. W końcu po krótkich nagabywaniach poddali się i zostawili nas samych sobie.
Godzinami mogliśmy siedzieć w kafejkach i barach w Hoi An
W Hoi An się zakochałam. Stare miasto było cudowne, z pięknymi kolonialnymi budynkami, kolorowymi świątyniami i klimatycznym małym portem. Spędziliśmy całe dnie na błąkaniu się po malutkich uliczkach i podziwianiu okolic. Wieczorami chodziliśmy do miejscowych barów, gdzie grupy backpackerów opowiadały sobie o swoich kolejnych ‘oryginalnych’, podróżniczych przygodach, które słyszeliśmy już milion razy wcześniej.
Skorzystaliśmy też ze specjalnych promocji w barach – darmowy drink dla pań, oraz darmowy kubełek dla panów (tzw. buckets – kubełki – są bardzo popularne w Tajlandii. Jest to małe plastikowe wiaderko z alkoholem). Ja dostałam bardzo słodki sok pomarańczowy, a Chris drinka w najmniejszej szklance świata. Wietnam jeszcze musi się dużo nauczyć, żeby stać się drugą Tajlandią.
Miał być kubełek a wyszło jak zawsze
Po pewnym czasie stwierdziliśmy, że nie moglibyśmy mieszkać w Hoi An, gdzie całe gromady turystów widać dosłownie wszędzie, gdzie nie ma kafejek, które przystosowane są do pracy i gdzie znalezienie innych ekspatów równa się prawie z cudem. Zaczęliśmy więc szukać mieszkania w sąsiednim Da Nang.
Nie zajęło nam to długo. Po wysłaniu paru emaili do agencji nieruchomości znaleźliśmy mieszkanie za $350 miesięcznie.
Nie byliśmy jeszcze wtedy na tyle odważni, żeby jechać skuterem, poza tym padał deszcz i było niezwykle zimno, więc wynajęliśmy taksówkę.
Wcześniej tylko przejeżdżaliśmy przez Da Nang i miasto wydawało nam się wtedy niezwykle duże i bez charakteru. Tym razem nawet nie wjechaliśmy do centrum.
Nasze mieszkanie mieści się w apartamentowcu, w dzielnicy która dopiero jest budowana i za parę lat na pewno stanie się bardzo atrakcyjnym miejscem do życia. Na dzień dzisiejszy jest to jedna wielka budowa. Wysokie apartamentowce i hotele budowane są na każdym kroku. Na szczęście nasze mieszkanie jest duże, przestronne (pokój z aneksem, przestronna sypialnia i łazienka), oraz mamy tylko 100 metrów do plaży.
Na razie mamy mieszane uczucia. Cała okolica w której mieszkamy bardzo przypomina mi polskie nowo – wybudowane osiedla w Trójmieście. Panuje tutaj specyficzna atmosfera osiedla, które dopiero się wybudowało i czeka na swoich mieszkańców.
Wkoło mamy budowy, ale za rogiem są takie widoki
Tak naprawdę całe miasto przypomina mi trochę polskie miasta. To taki europejski komunizm połączony z azjatycką egzotyką. Drogi są szerokie, usłane czerwonymi wietnamskimi flagami. Przy plaży stoją wielkie komunistyczne molochy, dumnie ogłaszające się jako ‘hotele i restauracje’ z których śmierdzi starym olejem i frytkami i gdzie ubrane w białe koszule i czarne spódnice z fartuchami kelnerki poprawiają ceraty i obrusy na stołach.
Bary przy plaży przypominają mi te, które można zobaczyć w mojej rodzinnej Łebie
Z drugiej strony plaża jest super czysta, piasek mięciutki, a przybrzeżną promenadę osłaniają drzewa palmowe. Często można tutaj spotkać uprawiających jogging lokalnych i przyjezdnych. Ma się uczucie, że jest się w Miami (nic dziwnego, że nasz apartamentowiec nazywa się Miami Beach).
Promenada ciągnie się wzdłuż całej plaży, od jednego końca miasta do drugiego. Prawda, że uroczo?
W Da Nang wszystko dzieje się na ulicach – rodziny i przyjaciele biesiadują przy plastikowych stoliczkach, ktoś oskubuje kurę, ktoś inny spija herbatę. Na chodniku naprawia się skutery i gra się w karty. Jest kolorowo, szczególnie jak wyjdzie słońce. Do tego dochodzą skutery – tysiące tych małych pojazdów zatłaczają ulice Da Nang. My już odbyliśmy swoją pierwszą przejażdżkę i nie było tak źle. Oczywiście to nie Tajlandia i jeździ się tutaj o wiele bardziej brawurowo i bez jakiegokolwiek pomyślunku. Inni kierowcy wyjeżdżają z nikąd, ścinają zakręty, zajeżdżają drogę. Ciągłe trąbienie wszelkich pojazdów wpływa na nas stresująco podczas jazdy. Wietnamczycy trąbią zawsze i wszędzie.
Trzeba będzie się do tego przyzwyczaić.
Na razie się przystosowujemy. Nie znamy miasta, nie mamy tutaj przyjaciół, ale już znaleźliśmy parę miejsc, gdzie chodzą ekspaci wieczorami, więc może niedługo kogoś poznamy. Mamy też nadzieję poznać paru lokalnych, którzy pokażą nam miasto z innej strony.
Frustracji jednak nie brakuje. Nasze wi-fi nie działa jak trzeba, recepcjoniści nie wiedzą o co nam chodzi kiedy się skarżymy, że internet jest wolny. Wypożyczenie skutera na dłużej okazało się wyzwaniem, bo trzeba zostawić w wypożyczalni paszport, a żadne z nas nie chce oddać dokumentów w niepowołane ręce na całe 3 miesiące.
Wyprawa do supermarketu była co najmniej dziwna, bo nasze plecaki zapakowali nam w plastikowe torby i zakleili taśmą. W trakcie całych zakupów nikt się do nas nawet nie uśmiechnął, co jest naprawdę dziwne po tak długim czasie, spędzonym w Krainie Uśmiechu. Miejsca do parkowania też nie można znaleźć, chyba że wchodzisz do danego sklepu to wtedy możesz zostawić skuter tylko przed tym właśnie sklepem.
Jedno jest pewne – piwo smakuje tutaj lepiej niż w Tajlandii
Jedzenie jest pyszne. Objadam się na razie bagietkami. Polubiłam zupę Pho i Cau Lau (nudle z mięsem i sosem sojowym), ale z drugiej strony jedząc na mieście ma się ciągle uczucie niedosytu. Porcje są mniejsze niż w Tajlandii i trzeba zamówić przynajmniej dwa dania, żeby się najeść. Dziwi mnie to, że tutaj ludzie nie jedzą tak często jak Tajowie. Jak oni funkcjonują przy takich małych porcjach?
Normalną czarną kawę można dostać tylko w turystycznych miejscach. W lokalnych kafejkach dostaje się wietnamską kawę o zapachu orzecha z bardzo słodkim skondensowanym mlekiem.
Dużo rzeczy jest innych, dużo rzeczy zaskakuje. Życie tutaj będzie na pewno wyzwaniem.
Dziwny ten Wietnam…Fascynujący i dziwny….