Pani Krysia siedzi na kasie w Jubilacie. Jubilat to taki supermarket za rogiem, gdzie komuna jeszcze dobrze nie wywietrzała i gdzie półki uginające się pod ciężarem importowanych produktów typu Dr. Pepper stanowią kontrast z białym fartuchem Pani Krysi, murowanymi posadzkami i żółtymi, gołymi ścianami.
Jubilat jest dla mnie jak Eldorado. W Krakowie jestem już miesiąc ale nadal mam wielkiego banana na twarzy jak widzę ser edam, czy goudę i fasolkę po bretońsku w puszce – taka ze mnie prosta dziewczyna. Jak robię zakupy to mruczę do siebie – ‘oh, kisiel! Muszę zrobić sobie mizerię. A może zrobię kapuśniak! O matko! Grahamki!’ I znowu ten banan i znowu szczęście mnie takie ogarnia, że mówię wam!!
Często ten mój uśmiech i mruczenie wprawiają innych zakupo-ludzi w konsternację. Bo niby ubrana jestem dobrze, ładnie pachnę, ale chyba jestem nienormalna. Wiele razy parę osób już się na mnie podejrzliwie spojrzało. Kiedyś pewnie ktoś wezwie na mnie panów z kaftanami.
Dzisiaj się zapomniałam i wartko, jak to ja, udałam się do kasy, uśmiechając się szeroko do Pani Krysi. Wyraz konsternacji na jej twarzy i sposób w jaki poprawiła kokardę z cyrkoniami stylowo upiętą w jej ufarbowane na krwisto – rudy kolor włosy, sprawił że zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy – w Polsce ludzie się nie uśmiechają!
Uderzył mnie też fakt, że od kiedy tu przyjechałam to ja też przestałam się do ludzi uśmiechać i wcale mi to nie przeszkadza. Wprost przeciwnie – wpadłam w to nie-uśmiechanie się jak w ciepłe kapcie, o których istnieniu zapomniałam, jak do mojego łóżka z dzieciństwa, w którym śpi mi się najlepiej, jak w ramiona długo oczekiwanego kochanka…
W Tajlandii uśmiech jest na porządku dziennym. Wszyscy się uśmiechają i jest to fajne, przyjemne, daje ci poczucie zrelaksowania. Nie na darmo nazywają Tajlandię Krainą Uśmiechu. Z drugiej jednak strony taki zwyczaj męczy nieco. Jest dla Europejczyka nienaturalny, a szczególnie dla polskiego Europejczyka. Podobno w Polsce, Japonii czy Rosji uśmiechnięty człowiek uznawany jest za głupka. Nie wymyśliłam tego. Newsweek tak stwierdził.
Czasami obserwuję ludzi z punktu widzenia ekspata. Stoję z boku, patrzę, słucham i wypatruję rzeczy charakterystycznych dla Polaków, takich o których opowiadałby np. Amerykanin, który w Polsce spędził jakiś czas. Wiecie, to takie opowiadanie typu ‘a oni (w sensie Polacy) to robią to czy tamto…’
Bardzo np. lubię obserwować ludzi w sklepach. Podchodzą do kasy – zero uśmiechu, zero entuzjazmu na twarzy. W innych krajach kasjerki rozpływają się w uprzejmościach. Pamiętam jak dziś kiedy odskoczyłam jak oparzona, bo kasjerka w Australii z nadmiernym entuzjazmem zapytała mnie głośno jak mi mija dzień, czym wywołałam u mojej znajomej niepohamowane salwy śmiechu.
U nas tego nie ma. U nas jest toporność, ale dzięki temu są też konkrety i oszczędność czasu. Bo kogo tak naprawdę obchodzi jak się masz ty, twoja matka, czy twój pies i jak spędziłeś weekend. Przyszedłeś tu na zakupy. Chcesz zapłacić i wyjść. Proste.
Nie oznacza to, że jesteśmy nieuprzejmi. Wprost przeciwnie. Ładnie układamy usta w dzióbek, lekko podnosimy głos i mówimy ‘dobsze’ i ‘pieniąszki’ – lekko zmiękczając ‘rz/ż’, żeby było łagodniej. Mówimy ‘psze pani/pana’, ‘dziękuję’ i ‘proszę’. Czy naprawdę musimy się jeszcze do tego szczerzyć jak durnie?
Mi tam zupełnie to nie przeszkadza, że ludzie chodzą pogrążeni w zadumie (zauważyłam, że szczególnie panie w średnim wieku są bardzo zamyślone). Taka już nasza kultura i taki nasz charakter.
Widać 10 lat w Anglii i 3 lata w Tajlandii nie wykorzeniły u mnie pewnych zachowań. Z drugiej strony, myślę że jeszcze nie raz sprawię, że Pani Krysia spojrzy na mnie zza swoich zielono utuszowanych rzęs z zaskoczeniem, bo kto nie uśmiecha się jak w jego koszyku jest ser gouda, kisiel i fasolka po bretońsku w puszce?